Wyborcza: „Byle nie na bruk”

Nieważne, czy spłacą, ważne, że się dźwignęli

Mariola takiej pracy nie chciała. Taka inteligentna, z pijakami będzie się marnować. Joanna trzy razy próbowała. Ale dług ani drgnął. Mariusz miał najwięcej szczęścia, bo dostał stałą pracę. Ale dłużnikiem będzie do końca życia.

Jak wpaść w długi?

Mariola chce się spotkać w godzinach pracy. Umawiamy się w siedzibie fundacji Barka w Poznaniu. 15 minut tramwajem do centrum. Białe baraki były kiedyś własnością Elektrometu, producenta wyrobów metalowych, dziś to warsztaty, w których zagrożeni wykluczeniem (bezdomni, byli więźniowie, uzależnieni) uczą się stolarstwa, ogrodnictwa, szycia.

Mariola pracuje w sprzątaniu. Szczupła, w białej garsonce, rude włosy upięte w elegancki kucyk. Życiorys ma prozaiczny. Osiem klas podstawówki, potem mąż, dzieci, komunalne mieszkanie po rodzicach. Na dalszą szkołę nie ma czasu ani chęci. Idzie sprzątać. I tak przez 20 lat, ale do zatrudnienia szczęścia nie ma. Ostatnią stałą pracę traci dekadę temu. 45-letnia, świeżo po rozwodzie, z dwójką dzieci, zapisuje się do pośredniaka, ale gdziekolwiek ją poślą, oferta już nieaktualna. Rytm życia wyznaczają zasiłki: na jedzenie, buty, dopłatę do czynszu.

Za mieszkanie przestaje płacić po wyprowadzce syna, bo traci dodatek mieszkaniowy. Została z córką na 50 metrach. Według urzędu to za dobre warunki, by dostawać pomoc.

Po trzech miesiącach zalega 1,3 tys. zł. Prosi Zarząd Komunalnych Zasobów Lokalowych – poznańską mieszkaniówkę – by rozłożył dług na raty. Zgadzają się, ale Mariola dalej nie ma z czego spłacać, bo opieka do długów nie dokłada. Po niecałym roku jest już winna 5 tysięcy. Wtedy dostaje wypowiedzenie. Panika. Bierze córkę i idą do dyrektora ZKZL błagać, by nie wyrzucał. Ten się zgadza, ale stawia warunek: mają wpłacać co miesiąc 200 zł na poczet długu plus bieżący czynsz. Razem ok. 500 zł.

Mariola pracy dalej nie ma, więc opieka wysyła ją do Centrum Integracji Społecznej prowadzonego przez fundację Barka. Ma tam pracować rok, a część zarobków oddawać miastu.

Dyrektor uspokaja nastroje

Pięć lat temu zarząd nad poznańską mieszkaniówką obejmuje Jarosław Pucek. Gdy przychodzi, tysiące mieszkań komunalnych zajmują dłużnicy, są winni miastu blisko 116 mln zł. Pucek początkowo stawia na drastyczne rozwiązania. W 2011 r. ogłasza, że zamierza eksmitować 300 zadłużonych rodzin z wyrokami, o których miasto zapomniało. Mimo protestów działaczy społecznych, anarchistów i części radnych eksmisje się odbywają. Obrońców praw lokatorów oburzają też kontenery socjalne, które stanęły mimo protestów. Miasto zamierza zsyłać do nich tzw. trudnych lokatorów, czyli samotnych mężczyzn, którzy demolują mieszkania i utrudniają życie sąsiadom. Aktywiści i naukowcy zarzucają, że zamiast tworzyć programy pomocy dla ubogich, władza tworzy getta biedy.

Miasto postanawia uspokoić nastroje. W 2012 r. dyr. Pucek spotyka się z przedstawicielami opieki społecznej i fundacji Barka, która pomaga wykluczonym. Uzgadniają, że każdy dłużnik, który podejmie współpracę, będzie mógł liczyć na zawieszenie eksmisji.

Mariola zostaje szefową

Pierwszy tydzień Mariola chodzi naburmuszona. Ona, taka inteligentna, ma tkwić wśród byłych więźniów i alkoholików. Do tego marnuje czas, bo CIS-owi brakuje zleceń: sprząta przez trzy godziny, resztę dnia siedzi z kolegami w baraku.

Do tego nędzne 690 zł świadczenia integracyjnego, które płaci Urząd Pracy. Mariola czuje się oszukana. Opieka zasiłków już nie daje, a ona musi opłacić czynsz, spłacać zadłużenie i jeszcze przeżyć. Dobrze, że syn wrócił, znowu dostaje dodatek mieszkaniowy. A i tak po zapłaceniu rachunków na życie pozostaje 300 zł. Ale wyboru nie ma. Zerwanie współpracy oznacza eksmisję.

Po jakimś czasie zauważa, że koledzy są milsi, codzienny ciepły obiad ma swoją wartość. Zaczyna przychodzić o szóstej, choć wystarczy na ósmą; przez rok bierze tylko pięć dni chorobowego, choć przysługują dwa tygodnie; ma tylko jedną nieobecność, choć może mieć trzy w miesiącu (to na wypadek, gdyby ktoś zapił). – Nie chciałam mieć „enek”, bo za każdą traci się 30 zł. Przy takich zarobkach to bardzo dużo – mówi.

W tym czasie na emeryturę odchodzi kierowniczka warsztatu sprzątaniowego. Koleżanki namawiają Mariolę, by startowała na jej stanowisko. Przez kilka tygodni jeździ na zlecenia jako brygadzistka, pilnuje, by towarzysze pracy się nie ociągali. Mają wyrywać chwasty ze szpar między płytami chodnikowymi. Mariola zakłada rękawiczki i na kolana. Podwładni za nią. Akurat przechodzi obok pracownik zleceniodawcy – Zarządu Dróg Miejskich. Odbiera pracę przed czasem. Mariola zostaje szefową i dostaje etat.

Dziś mówi, że dzięki CIS-owi jest innym człowiekiem: lepiej je (nie tylko same topione serki), stać ją na fryzjera, szewca, ciuch z lumpeksu. Zarabia 1600 zł, żadne kokosy, ale ma urlop, chorobowe, uwolniła się od zasiłków. Skończyła na czwórkach i piątkach weekendowe liceum. Do stycznia planuje spłacić zadłużenie.

Joanna chce wrócić do domu

Nie wszystkim wiedzie się tak jak Marioli. Joanna była już w trzech CIS-ach, ale nie spłaciła ani złotówki. Mimo to nie narzeka, bo Barka dała jej dach nad głową i pomogła wyjść z nałogu.

Lata 90. Joanna pracuje jako księgowa. Ma męża, dzieci. Wynajmują mieszkanie w prywatnej kamienicy. Ale małżeństwo się wali, mąż pije, awantura goni awanturę, w końcu się rozwodzą. Ale Joanna też już wpadła w nałóg. Nie płaci czynszu, nie pracuje już jako księgowa, tylko jako sprzątaczka.

Znajduje sobie konkubenta, ale znów się nie układa, sąsiedzi się skarżą. Właściciel kamienicy wyrzuca ją na bruk. Z młodszym synem – starszy odszedł z ojcem – trafia do hostelu Barki. Zrywa z wódką, bo w ośrodku trzeba być trzeźwym. Zaczyna pracę w CIS-ie, w warsztacie sprzątaniowym. Stara się o mieszkanie socjalne i w 2000 r. dostaje od miasta pokój z kuchnią. Ale tam nikt nie zakazuje picia, więc znowu wpada w cug. Często nie ma na czynsz, choć to tylko 100 zł.

Dług rośnie. A Joanna znajduje nową miłość. Dziś nawet nie chce wymienić jego imienia, ale wtedy idzie z nim do ZKZL. Urząd pozwala, by zamieszkał z Joanną, bo jest wiarygodny: ma drugą grupę inwalidzką i rentę.

Ale znów nie płacą. Po pewnym czasie ukochany przyprowadza do domu inną. Młodszą o 32 lata. Przez rok żyją wszyscy razem. Syn śpi w kuchni, Joanna na tapczanie w pokoju, a on z nową na podłodze.

Pytam, jak mogła na to się godzić. – Bałam się. Raz próbowali zrzucić mnie ze schodów.

W końcu Joanna odchodzi. Przez dziewięć miesięcy krąży po znajomych, pustych altankach na działkach. Znów zapisuje się do CIS-u. Tym razem z powodu zadłużenia, bo jest winna miastu 20 tysięcy. Trafia do Marioli. Tak jak kiedyś ona sprząta biura, klatki schodowe.

Ktoś pokazuje jej pustostan przy torach kolejowych. Na parterze pusto, powybijane szyby. Ale na piętrze okna są całe, wiszą firanki. Przed wejściem sznurki na pranie, jabłonie, śliwki. Joanna nie wygląda na bezdomną. Bluzka w cekiny, jasne spodnie, świeża farba na włosach. – Od razu nie powiesz, nie? – uśmiecha się szczerze.

Ma dwoje współlokatorów, chłopaka i dziewczynę. O 20 lat młodsi, nie są parą. Wszyscy śpią w jednym pokoju. Oni na tapczanach, Joanna ma materac przykryty pierzyną. Na poduszce czysta powłoczka. Dostała od sąsiadki. Jest też radio. Sąsiad Joanny kupił je z renty.

Joanna lubi pustostan, bo ma tu spokój. Nikt nie pije, nie krzyczy. Ale marzy, by wrócić do prawdziwego domu: wyrzucić konkubenta, który zrobił tam w międzyczasie melinę, wyremontować, sprowadzić syna.

W ZKZL dowiedziała się, że jak pozbędzie się konkubenta i będzie płacić, będzie mogła dalej mieszkać w swoim mieszkaniu.

– Syn niedługo wraca z pracy sezonowej na karuzeli. Załatwiłam mu już miejsce w CIS-ie. Ma 30 lat, a jeszcze nigdzie na stałe nie pracował. Będzie płacił za mieszkanie.

Ona z powodu kontuzji kręgosłupa pracować fizycznie już nie może.

Dusza się nie degraduje

CIS-y to pomysł Barbary i Tomasza Sadowskich, założycieli fundacji Barka, która poprzez pracę pomaga wykluczonym – bezdomnym, narkomanom, byłym więźniom – wrócić do społeczeństwa. Pierwsze prowizoryczne centrum zakładają w 1989 r., zaraz po wolnych wyborach. – Byliśmy młodymi psychologami. Uznaliśmy, że nastał moment, by zrobić coś dla innych – Sadowska zanurza się w fotelu.

Siedzimy w jej gabinecie, w nowym budynku Barki. Murowany kompleks, ponad tysiąc metrów kwadratowych, postawiony z pieniędzy unijnych i samorządowych. Pomógł też belgijski producent okien. Na ścianach zdjęcia pierwszych braci (tak nazywają swoich podopiecznych), nagrody, medale za służbę społeczeństwu.

– Wzięliśmy nasze dzieci, kilka osób po więzieniach, zakładach psychiatrycznych i zamieszkaliśmy wszyscy razem w pustostanie 60 km od Poznania – opowiada Sadowska. – Rodzina uważała, że oszalałam. Mama do mnie przez trzy miesiące się nie odzywała.

Ludzi przychodziło coraz więcej, wszystkim chcieli pomóc. Pieniędzy nie mieli, musieli sami się utrzymać. Pomagali w polu okolicznym rolnikom, uczyli się sadzić warzywa i owoce, wykonywać proste prace budowlane. Sami remontowali zrujnowany dom, bo szła zima. A ile można spać w kurtkach, czapkach, rękawiczkach.

Coraz bardziej upewniali się, że pomagać należy poprzez pracę, a nie zasiłki. – Widzieliśmy, jak nasi bracia zmieniają się, otwierają. Niektórzy jak przychodzili, to nie chcieli przy stole z nami siadać, w bucie nóż nosili, a teraz sami pracują na rzecz Barki – opowiada Sadowska.

Na początku lat 90. myśli, że będą ich naśladować inne małżeństwa, ale chętnych nie było, więc sami zaczęli zakładać kolejne wspólnoty.

W końcu byli tak znani, że dotarł do nich Jerzy Hausner, minister pracy i polityki społecznej. – Przyjechał do naszych baraczków. Rozmawiał z ludźmi. Chciał się dowiedzieć, jak to działa. Krótko potem, w 2003 r., w życie weszła ustawa o zatrudnieniu socjalnym, która określa zasady tworzenia i prowadzenia CIS-ów. Pojawia się wynagrodzenie – roczne świadczenie integracyjne w wysokości zasiłku dla bezrobotnych. A okres pobytu w centrum liczy się do stażu pracy.

– Ale większość waszych podopiecznych po roku stąd nie wychodzi. Krążą od CIS-u do CIS-u – wsadzam łyżkę dziegciu.

– Nieprawda, mamy coraz lepsze wyniki usamodzielniania się. A nawet jeżeli krążą, to co? Póki są w CIS-ach, dusza się nie degraduje.

Poznanianka szuka zleceń

– Ale nie mówmy, że to spłata zadłużenia. Ci ludzie zarabiają 700 zł. A muszą jeszcze jeść, w coś się ubrać, kupić bilet na tramwaj – Jarosław Pucek rozkłada ręce. Mówi, że cieszy się, że CIS-y choć niektórych przywracają do społeczeństwa, statystyki sa jednak słabe. Tylko 15 proc. dłużników poważnie traktuje skierowanie do CIS-u, inni znikają po miesiącu lub wcześniej. A ci, co chodzą regularnie, też wpłacają miastu grosze.

Pucek myśli nad kolejnymi sposobami oddłużania. Z Przemysławem Piechockim, prezesem ogólnopolskiego Stowarzyszenia na rzecz Spółdzielni Socjalnych (z siedzibą w Poznaniu), wymyślili spółdzielnię – jednym z założycieli jest miasto. Dzięki temu podległe mu jednostki mogą zlecać spółdzielni prace bez przetargowo.

Spółdzielnia Poznanianka zatrudnia na razie 17 osób. Dbają o zieleń, sprzątają dworce autobusowe, urzędy. Pracują na umowę zlecenie za najniższą krajową, ale to i tak 600 zł więcej niż w CIS-ie, więc pracownicy chętnie się godzą, by 30 proc. zarobków wpływało na konto ZKZL.

Piechocki chciałby, by Poznanianka zatrudniała więcej osób, ale do tego muszą być zlecenia, a ich brakuje. Nie wszyscy poznańscy dyrektorzy pamiętają o spółdzielni przy ogłaszaniu przetargów.

Przez ostatni rok pracownicy spółdzielni spłacili miastu 22 tys. zł długu.

Agnieszka się uśmiecha

W Poznaniance pracuje Mariusz, 50-latek. Pięć dni w tygodniu sprząta biura w Regionalnym Ośrodku Pomocy Społecznej. Kiedyś zarzekał się, że nie chwyci za miotłę, ale życie go zmusiło. Ojciec trojga dzieci, a w rzeczywistości ośmiorga, bo ma jeszcze dwójkę z pierwszą żoną, a obecna żona ma trójkę z pierwszym mężem.

W efekcie w mieszkaniu jest ich ośmioro (jego dzieci z pierwszego małżeństwa mieszkają osobno). Dobrze, że mieszkanie duże, 72 metry, ale tylko dwa pokoje. Siedzimy w tym większym. Niebogato, ale schludnie.

Początek dłużniczego dramatu wiąże się z narodzinami Maćka 14 lat temu. Płacze, nic nie je, okazuje się, że ma chorą wątrobę. W ciągu roku narząd obumiera, potrzebny jest przeszczep. Agnieszka, żona Mariusza, daje kawałek swojej. Przyjmuje się.

Mieszkają z dziećmi u rodziców. Lekarze odmawiają wydania dziecka w takie warunki. Chcą, by miało osobny pokój. Udaje się załatwić mieszkanie komunalne. Ale pracuje już tylko Mariusz. Agnieszka co kilka tygodni jeździ z synem do Warszawy, to rujnuje rodzinne finanse. Mariusz też jeździ, co kilka miesięcy zmienia pracę, bo pracodawcy nie tolerują jego nagłych wyjazdów.

Tymczasem czynsz rośnie. Kiedy sięga 600 zł, zaczynają się zadłużać. U Maćka objawia się poszczepienny nowotwór, bez drogich leków może umrzeć. A inne dzieci też mają swoje potrzeby: jedzenie, ubrania, książki do szkoły.

Postanawiają płacić tylko za media, by dzieci nie marzły i miały jak odrobić lekcje. Ze stałych dochodów mają alimenty na jej starszą trójkę i zasiłek na Maćka, razem ok. 2 tys. zł. A tu za sam gaz trzeba zapłacić 1000 zł i za prąd 500.

Kiedy zadłużenie sięga 10 tysięcy, proszą o rozłożenie na raty. Ale żadnej nie spłacają, bo Maciek znów ląduje w szpitalu. Zadłużają się już także w gazowni i u dostawcy prądu. Zimą przez tydzień siedzą bez światła i ogrzewania. To nie pierwszy raz. Często chodzą po domu w kurtkach, by rachunki nie zabiły. Raz zaczęli grzać, bo Maciek miał zapalenie płuc. Dostali rachunek na 1,8 tys. zł. Teraz odkręcają kaloryfery tylko w nocy i w dzień na dwie godziny, jak do Maćka ma przyjść nauczycielka. Boją się, że doniesie opiece i stracą dzieci.

W 2008 r. dług sięga już 40 tys. zł. ZKZL składa pozew o eksmisję. Dostają wyrok z prawem do mieszkania socjalnego, ale dalej mieszkają tam, gdzie wcześniej. Po roku okazuje się, że są 1400. na liście.

Latem ub. roku idą do Pucka. Agnieszka płacze: – Nie damy rady kolejnej zimy przeżyć w naszym mieszkaniu.

Dyrektor się lituje, w październiku dostają mieszkanie socjalne.

Na spotkaniu w ZKZL Mariusz dostaje też informację o programie aktywizacji zawodowej dla dłużników. Po miesiącu jest już w Poznaniance. Zarabia 1300 zł na rękę, czasem więcej, jeżeli weźmie dodatkowe zlecenia. Jest zadowolony, bo nikt nie pogania, nie ma stresu, nie grożą zwolnieniem.

Agnieszka: – Szef wyrozumiały. Jak trzeba było jechać do Warszawy, to go puścił.

Mariusz: – Jest lepiej, choć pieniędzy nadal mało. Czynsz wciąż mamy wysoki, bo nas dużo. Za same śmieci wychodzi stówa.

– Poza tym Mariusz tylko na papierze dostaje 1300, tak naprawdę odbiera 270 zł – dopowiada Agnieszka. Jak tylko pojawił się dochód, komornik zaczął ściągać zaległe alimenty.

Poza tym spłacają dług ZKZL. Po 350 zł miesięcznie. Dobrze, że urząd umorzył odsetki, zamiast 90 tys. zł muszą oddać tylko 40 tys. zł.

– Dacie radę spłacić?

Mariusz: – Za mojego życia? Wątpię. Wyliczyli nam 320 rat – śmieje się.

Agnieszka: – Ale i tak jesteśmy wygrani. Nie boimy się wyrzucenia z mieszkania, długi nas już nie paraliżują. Widzi pani, możemy o nich opowiedzieć z uśmiechem.

Imiona niektórych bohaterów zmieniłam na ich prośbę

Ludmiła Anannikova
Źródło: Wyborcza.pl